the episode.(wersja polska)



Znajomi, których opuszczałam, udając się „w Wielki Świat”, wydawali się zazdrośni, jak gdyby „Wielki Świat” był olbrzymim kolorowym neonem, z lśniącymi obiecująco literami gdzieś hen na horyzoncie, poza ich zasięgiem. Obawiali się, że nigdy już nie wrócę do Polski, że nawet przestanę to rozważać. Ja, oczywiście, ani raz nie pomyślałam o tym, co zostawiam za sobą. Wszystko, co widziałam, to jaskrawe światła tego „neonu” w chmurze spadających z nieba cekinów. Mimo że nie mówiłam po angielsku, do przodu popychała mnie ciekawość. Tak wiele było do zobaczenia, nauczenia się; świat stanął przede mną otworem. Niedługo po tym, jak dotarłam na miejsce i powitałam wytęskniony „neon” (w tamtym czasie dopiero zaczynałam pojmować jego istotę), przyszedł czas na kolejną przeprowadzkę - a po kolejnych trzech latach - na jeszcze jedną.

Wszystko za taniec, wszystko za naukę - pragnęłam absorbować, wchłaniać wiedzę, doświadczać więcej i więcej. Zaplątana w międzynarodowej (i transnarodowej) sieci skrzyżowań, postanowiłam zostać artystką, a później – jeszcze lepszą artystką. Ruszyłam więc w świat.

Jestem - jak to sama opisuję - czystej krwi Polką, żyjącą poza swą Ojczyzną już od ośmiu lat – ośmiu lat, poświęconych tańcowi.

Kiedy opuszczałam Polskę miałam 16 lat. W tym okresie tańczyłam już sporo do muzyki disco oraz hip‑hop, miałam grupę świetnych przyjaciół, z którymi często zrywaliśmy boki ze śmiechu, czekało też już na mnie „zaklepane” miejsce w szkole średniej. Jedyną rzeczą, która powoli zaczęła skłaniać mnie do pozostawienia tego wszystkiego za sobą, była perspektywa nauki bardziej – jak to mi się wydawało - ambitnej, undergroundowej formy tańca hip‑hop oraz powoli kiełkujące przeczucie, że - choć nieznany – świat Zachodu z pewnością miał więcej do zaoferowania. Zaczęłam myśleć wyłącznie o swojej przyszłości. Moim „Wielkim Światem” z początku stał się Londyn – jedno z najbardziej pożądanych miast w Europie – mój „Wielki Początek”, coś dla mnie niepojętego i niewyobrażalnego.

W tym czasie nie miałam koło siebie zbyt wielu polskich znajomych, mimo że byłam już dobrych kilka lat za granicą. Przestałam zatem obcować na co dzień z własną kulturą, ale nie martwiłam się  tym faktem. Delektowanie się nowymi informacjami i kontaktami było zbyt ekscytujące. Z otoczenia docierały do mnie również tony żartów i nawiązań do wschodnioeuropejskich (wśród nich polskich) mieszkańców. Nigdy nie przerywałam opowiadającym, nie kwestionowałam opowieści i stereotypów o sprzątaczkach, pijanych hydraulikach, łysych lub blond pożeraczach kiszonej kapusty. Oczywiście również śmiałam się z tych dowcipów, były zabawne. Przy okazji cieszyłam się, że moi zagraniczni znajomi słyszeli przynajmniej cokolwiek o Polsce - dlaczego nie miałabym? Znajdowałam się teraz dość daleko od rodzinnego Wschodu, byłam członkiem anglojęzycznej społeczności tancerzy z całego świata. Liczył się jedynie taniec. Moja krew, pochodzenie i kultura były na drugim planie - najcenniejszy był dla mnie trening, idea stania się czymś więcej, kimś więcej.

Po pewnym czasie nastąpiła (jak na razie) ostatnia moja przeprowadzka. Tym razem trafiłam do mniejszego miejsca, mniej licznej społeczności - a mimo to do najbardziej zróżnicowanej narodowościowo, najbardziej dynamicznej, wylewnej i pewnej siebie grupy, z jaką do tej pory miałam do czynienia. Tutaj również nie poznałam wielu Polaków, ale przynajmniej było tutaj o wiele więcej mieszkańców Wschodniej Europy, z którymi łatwiej się utożsamiałam.

Ponieważ uformowała się „Grupa Wschodnia”, automatycznie powstała też „Grupa Zachodnia”. Traktowaliśmy się wzajemnie z pełną szacunku ciekawością. Spotkaliśmy się wszyscy na neutralnym gruncie – w Belgii.

Rozmawialiśmy po angielsku (najgłośniejsza była „Grupa Zachodnia”, podczas gdy „Grupa Wschodnia” werbalnie pozostawała najmniej aktywna w dyskusji) na temat sztuki, polityki, filozofii, tradycji i kultury – wszystkiego tego, o czym będą rozmawiać ciekawi siebie ludzie, zamknięci w jednej klasie instytutu. Imponująca wiedza, wyrafinowane, trudne do zrozumienia angielskie słowa, frapujące uwagi oraz odniesienia, zrozumiałe jedynie przez garstkę, raz jeszcze przyczyniły się do dołożenia blasku „neonowi”. „Wow” było melodią, która rozbrzmiewała wtedy w uszach zarówno moich, jak i całej klasy ‑ przyczynę jej obecności mogę kwestionować dopiero teraz...

Przytłoczona świadomością ogromu wiedzy, jaki jeszcze miałam do przyswojenia, zdecydowałam się siedzieć cicho na lekcjach, a w wolnym czasie próbowałam „nadrabiać zaległości”, aby choć trochę zbliżyć się do poziomu, obszerności i jakości informacji pozostałych, ponieważ moje nie były lub po prostu nie wydawały mi się wystarczająco bogate, czy interesujące. Jak postanowiłam, tak też zrobiłam, przez co zamilkłam na jakiś czas.

Stopniowo zaczęłam odczuwać jednak, że moje milczenie ściąga mnie w dołek, pożerając moją pewność siebie oraz mój osobisty artystyczny głos.

Po pewnym czasie stałego doświadczania tego typu opresji, którą odczuwałam fizycznie w swojej klatce piersiowej, nadeszło objawienie - moment przełomowy, w którym dostrzegłam wewnętrzną frustrację i przyznałam sobie do niej prawo. Moment, w którym wszystko we mnie zaczęło się gotować.

Zaczęłam przyglądać się fenomenowi “Grup” dokładniej. Kwestionując moją pozycję w “Grupie Zachodniej”, jednocześnie bacznie obserwowałam członków “Grupy Wschodniej”. Przyglądałam się zarówno ich cechom osobistym, jak i artystycznym, kreatywnym. Aby wyciągnąć trafniejsze wnioski na temat obu “Grup”, starałam się znaleźć jakiś neutralny punkt odniesienia. Różnice, które dostrzegłam, były dość ogólne, ale wyraźne: “Grupę Wschodnią” scharakteryzowałabym jako bardziej spokojną, oszczędną i małomówną, „Grupę Zachodnią” zaś przeciwnie - jako głośną, pospieszną, wygadaną, trudną do zignorowania. Oczywiście (jako przyszli artyści) wszyscy chieliśmy być postrzegani jako „wybitni” – określenie to było (i wciąż pozostaje) naszym nadużywanym słowem‑kluczem, którego pożądaliśmy jak odznaki.

W pewnej chwili zauważyłam, że ta centralnie usytuowana „belgijska łódź” tancerzy i artystów, wraz z ich całym zapleczem sztuki, powoli przechyla się, znajdując środek ciężkości po stronie „Grupy Zachodniej”. Poczułam wtedy, że przestaje być ona miejscem, w którym mogłabym odnaleźć autentyczną drogę szczerej, głębokiej i osobistej, poruszającej i czystej ekspresji artystycznej. Poczułam, że znajduję się w środowisku, w którym same emocje, jak i próby ich wyrażenia w słowach, stały się frazesami, których należało unikać, szablonami, zdominowanymi przez tą arbitralną (i problematyczną) „wspaniałą wiedzę”. Jeśli jednak to, co tutaj opisuję, nie znajduje potwierdzenia w sercach pozostałych „pasażerów”, wciąż pozostaje prawdziwe dla mnie.

Jeśli miałabym spróbować znaleźć sposób na “wyrównanie kursu łodzi” - choćby teoretycznie - wiem, że musiałabym (musielibyśmy) postarać się zadbać o nasze korzenie na głębszym poziomie. Zaabsorbowana przyszłością i tym, co ze sobą niesie, niespodziewanie zapragnęłam zrozumieć czym jest to, co zostawiłam za sobą i co to może oznaczać w kontekście tego wielokulturowego oceanu twórczości artystycznej, tańca, przenikania się historii – naszego codziennego życia.

Myślę, że wtedy do mnie dotarło. Pojęłam, że zrobiłam coś, co teraz wywołuje we mnie dezaprobatę i autokrytycyzm. Odcięłam się od nich - odcięłam się od własnych korzeni, przeszłości i historii dla czegoś, co wydawało mi się bardziej interesujące, bardziej wartościowe. Prawie pozwoliłam sobie je „zastąpić„ z powodu mojej fascynacji i zachwytu czymś, co zdawało mi się świecić jaśniej.

Uświadomiłam sobie również, że ta wspólnie dzielona „łódź” była podstawą oraz nośnikiem dla nowo formującej się społeczności, która rozwijała się dynamicznie, dzięki rozmowom, wspólnemu tworzeniu, aklimatyzacji kulturowej i historycznej oraz nawykom swoich członków. Mimo że początkowo niewiele nas ze sobą łączyło, w tym nieznanym, świeżo odkrywanym środowisku, funkcja wzajemnego dzielenia się ukształtowała nowy rodzaj kultury, w którym konieczność rozpoznania, ustanawiania i potwierdzania tożsamości artystycznej, kierowała całym procesem integracji. Była to kultura, w której ten jaskrawie kolorowy „neon” - przynajmniej na pierwszy rzut oka - wydawał się generować pożądane poczucie bezpieczeństwa, dzięki łatwo przyciąganym spojrzeniom i inicjowaniu akceptacji innych.

Kolejnym kluczowym wglądem było dla mnie dostrzeżenie typowych różnic (nie mających nic wspólnego z geografią) pomiędzy Wschodem a Zachodem, dzięki spojrzeniu na moją własną Ojczyznę. Po długim okresie ignorowania i zaniedbywania jej, nareszcie odkryłam w sobie uczucie do Polski - i zaczęłam ją doceniać. Zaczęłam pojmować istotę swojego „bagażu”, który ja, oraz tak wielu innych, wleczemy za sobą podczas tych wszystkich międzynarodowych, multikulturowych wędrówek.

To nagminne uwielbienie oraz – w wielu wypadkach – widoczne zniewolenie aspiracjami, związanymi z kulturą zachodnią w naszym kapitalistycznym społeczeństwie (nie ograniczam się tu tylko do świata artystycznego, mimo, że moje doświadczenie się z niego wywodzi), skłoniło mnie do spojrzenia wstecz na wiele wzajemnych koneksji w historii wydarzeń światowych. Pozwoliło mi to zrozumieć wyraźniej, że to zaledwie początek moich poszukiwań, mej pracy. Pozwoliło mi również wykształcić umiejętność obserwacji, zrozumienia i odpuszczania pewnym tendencjom wewnątrz mnie, które – mimo, że bynajmniej nie niezbędne, produktywne, czy kreatywne – towarzyszyły mi na co dzień.

Jako Polka, obywatelka Europy Wschodniej - ta, która dała się oślepić silnie pulsującemu światłu Zachodu - odkryłam zbieżności oraz odpowiedzi, dotyczące Wschodnio-Zachodniego („gorszego-lepszego”, „słabszego-silniejszego”) fenomenu w okresie powojennym, a dokładniej w interesującej relacji pomiędzy komunizmem a kapitalizmem, którą wciąż dostrzegam w procesie kształtowania się dzisiejszego społeczeństwa. Oczywiście nie wszyscy podzielą ten sposób rozumowania, czy będą skłonni odpuścić w sobie tendencjom do gloryfikowania Zachodu. Ja jednak postrzegam to jako priorytet.

Niepokojącą rzeczą, którą zauważam w życiu w centrum międzynarodowej społeczności była dla mnie łatwość, z jaką – być może z uwagi na upływający czas, czy geograficzne odizolowanie – można było stopniowo, kawałek po kawałku, porzucać swój kulturowy „bagaż”.

Mimo, że przez pewien czas działałam temu na przekór, spostrzegłam również jak bardzo istotna jest równość pod względem wzajemnego uznania oraz wzajemnych wpływów każdej z kultur, składających i mieszających się w tym wspólnym garnku, który z dnia na dzień staje się coraz bardziej zglobalizowany, zobojętniany, coraz bardziej ujednolicany.

Rozumiem, że punkt widzenia, zobrazowany przez 24-latkę ze środowiska ekosystemów tak hermetycznych, jak instytuty artystyczne, czy teatralne ławki, może wydawać się okrojony dla niektórych; jest on jednak jedynym jaki posiadam - dla mnie jest więc kluczowy i istotny do wyrażenia. Mogę się nim jedynie podzielić, z nadzieją, że zostanie kiedyś włączony w szerszy kontekst, dotyczący nie tylko Polaków, pozostałych mieszkańców Europy Wschodniej, czy kręgów artystycznych, ale i szerszych społeczności, zmagających się z bardziej ogólnymi problemami. Mimo, że może niektórzy będą starali się tego doszukiwać, nie staję tutaj po prawej stronie mapy, ani nie krytykuję lewej. Absolutnie. Wiele wyciągnęłam z kultury Zachodu i wciąż uważam ją za intrygującą, fascynującą, konfrontującą. Zwracam jednak uwagę na pewne powtarzające się trendy, których żywotności byłam świadkiem. To, co opisuję, zaobserwowałam oczami tancerki, a jednak – po raz pierwszy w życiu – taniec nie pozwala mi odpowiednio oddać tego, czym przecież mnie obdarował. Pragnę ufać, że istnieje szansa, że chociaż część moich rozterek, czy przemyśleń znajdzie odbicie i zarezonuje we wnętrzu kogoś z Was.


Oto epizod z mojej historii. Jego koniec zwieńczam pytaniem: dlaczego wciąż przychodzi nam tak łatwo - może nawet tak naturalnie – kierować się w stronę czegoś pozornie silniejszego, wybierać głośniejsze, bardziej reklamowane, noszące błyszczące legginsy?




Tluaczenie : Kuba Wawrzyńczak